Najbardziej rozczarowujący film jaki kiedykolwiek widziałem

Data:
Ocena recenzenta: 3/10
Artykuł zawiera spoilery!

Po co najmniej rocznej przerwie postanowiłem się reaktywować na tej stronie, ponieważ odczułem gwałtowną potrzebę wylania swoich żali na forum publicznym (tak, wiem, to prawdopodobnie żałosne). Skłoniło mnie do tego to, że dziś w nocy w końcu obejrzałem "Incepcję", film jednego z moich ulubionych reżyserów, przez wszystkich znajomych polecany jako coś niesamowitego, przeorującego świadomość, zacierającego granice między snem i rzeczywistością, po którego projekcji nie wiesz, gdzie właściwie się znajdujesz. No i faktycznie, jedna rzecz się potwierdziła, bo "Incepcję" rzeczywiście zapamiętam na długo. Jako chyba największe filmowe rozczarowanie mojego życia (z niezbyt zaszczytnej pierwszej pozycji zepchnęła "Gladiatora").

Od razu zajmijmy się sednem sprawy, czyli głównym (a w zasadzie jedynym) wątkiem filmu, jakim są relacje między jawą a snem, które ten film podobno zaciera. Otóż po pierwszym kwadransie (gdy jeszcze nie rozumiałem zamysłu fabuły), rozpoczęło się moje oczekiwanie tego, aż w końcu nadejdzie punkt przełomowy filmu, w którym przestanę wiedzieć, czy to, co oglądam jest jawą czy snem. I wiecie, co się stało? Jedno, wielkie NIC. Nie było niczego, co zakłóciłoby prostą jak cep konstrukcję fabuły: przygotowania do skoku - skok (polegający na schodzeniu w kolejne warstwy snu) - cudowny hollywoodzki happy end. Nie było ani jednego momentu (poza początkowymi fragmentami), w którym nie wiedziałbym, czy to co widzę, jest snem czy rzeczywistością. A ponieważ nawet kolejne warstwy snu wyraźnie od siebie oddzielono, również w aspekcie kolorystycznym, mógłbym czegoś nie zrozumieć z tego filmu tylko wtedy, gdybym był daltonistą.

A przecież mogło być zupełnie inaczej. Można było zakłócić ułożenie poziomów snu, a przynajmniej uczynić je nieco bardziej dezorientującym dla widza. Można było zmienić zakończenie, pokazując wiecznie kręcącego się bączka, co oznaczałoby, że szczęśliwy finał jest tylko iluzją, albo w ogóle go nie pokazać, co zmusiłoby widzów do domysłów: sen czy jawa? Ale najbardziej żałuję sceny w końcówce filmu, gdy w czwartej warstwie snu, żona głównego bohatera zaczyna go przekonywać, że to co on uważa za rzeczywistość jest tylko snem. Byłem przekonany, że teraz właśnie nastąpi zwrot akcji, okaże się, że ona miała przez cały czas rację i droga Cobba nie prowadziła w głąb snu, ale, wprost przeciwnie, z każdą kolejną jego warstwą zbliżał się do prawdziwej rzeczywistości. Tymczasem Cobb ucina to w krótkich żołnierskich słowach "jesteś tylko cieniem mojej żony", sen nadal jest snem, jawa jawą, a my dowiadujemy się, że największym zaskoczeniem całego filmu jest to, że Cobb dokonał na żonie incepcji (no szok po prostu...).

Oczywiście można by było powiedzieć, że to wszystko wina moich nadmiernych oczekiwań co do tego filmu. Tyle tylko, że gdyby odsunąć na bok oczekiwanie wywołane przez tysięczne komentarze obiecujące coś niezwykłego, "Incepcja" okazałaby się najzwyczajniejszą w świecie hollywodzką strzelanką pozbawioną jakiejkolwiek głębi, i to w dodatku zrobioną po partacku: pełną nieścisłości (Cobb z żoną podobno zestarzeli się we śnie, żyli tam 50 lat, ale w retrospekcji ich śmierci widać, że są młodzi) i po prostu fabularnych bzdur (będący osią filmu problem bohatera rozwiązany jednym telefonem - no takiej bredni to ja w kinie chyba nie widziałem; przecież facet jest oskarżony o morderstwo i do tego uciekł z kraju!). Drętwe dialogi i takąż grę niektórych aktorów z litości jedynie tutaj wspomnę.

Nolan musiałby teraz nakręcić coś na miarę "Amadeusza", żeby odzyskać moje zaufanie po tym gniocie.

Zwiastun:

Fakt, film nie wykorzystał całkiem niezłego pomysłu...

Hmm... ale z tego co ja pamiętam z projekcji to jest właśnie tak, że to wszystko jest snem Cobba, w którym został na wieki, więc zarzuty są kompletnie chybione. Ariadna próbowała go z niego wyprowadzić (jak Tezeusza z labiryntu), ale zawiodła. Żeby nie było - ja też nie padłem na kolana, bo za bardzo była to po prostu strzelanka - ale mam wrażenie, że zarzucasz Nolanowi grzech, którego nie popełnił.

wszystko jest snem Cobba? Ja miałem wrażenie happy endu, który Nolan próbował przykryć pseudo-otwartym zakończeniem. Zresztą to i tak nieważne, bo po nużącej sekwencji w górach już całkowicie obojętne było dla mnie jak skończy się film.

Myślałem, że chodzi o Parnassusa, a tu taki dobry film zjechany.

@doktor
Wszystko snem? Dowody proszę!

@Dramatiker
mam dokładnie te same odczucia co do zakończenia

Nie pamiętam już szczegółów, więc o "dowód" się nie pokuszę, ale wydawało mi się, że przy tej interpretacji wszystko się jakoś trzyma kupy, a przy innych nie bardzo. Choćby to, że ta ostatnia niby happy-endowa scena była przecież identyczna jak w śnie. Albo to, że cała ta intryga z tym zakazem powrotu do Stanów i niby zleceniem, które może wszystko naprawić, wyglądała na zbyt grubo szytą jak na to, żeby to miał być real. A na to, czy bączek na koniec się przestał, czy nie przestał kręcić, to akurat bym aż tak bardzo nie patrzył, bo jeżeli wszystko było snem Cobba to i bączek był jego snem. Moim zdaniem był na koniec po to, żeby części widzów przypomnieć, że nie jest jasne, co jest snem a co jawą.

Twoja interpretacja wyjaśniałaby wiele, ale:
a) nie ma dla niej żadnych podstaw, sorry
b) usprawiedliwianie wszystkich niedoróbek fabuły za pomocą wytłumaczenia, że "to sen, tu wszystko może się zdarzyć" jest pomysłem rodem z gimnazjum i wcale nie polepszyłoby to mojej opinii o tym filmie, chociaż w sumie by nawet pasowało do tak dziecinnych chwytów jak nazwanie twórczyni labiryntów Ariadną...

Ad a) No jakieś chyba jednak są, skoro ja tak zrozumiałem film. I zdaje się, że nie tylko ja.

Nie usprawiedliwiam wszystkich niedoróbek fabuły, bo sam nie jestem wielkim fanem tego filmu. Powinieneś raczej podyskutować z umbrinem.

@Gandalf Akurat niedoróbek fabularnych nie znalazłem tu najmniejszych, więc proszę o konkrety, bo film przewałkowałem kilka razy i wydaje mi się cholernie spójny od a do z. Co do ostatnich scen to oczywiście nie są snem, więc zgadzamy się , że ekstradycja była jak najbardziej serio.
Ariadny bym się tak nie czepiał, bo Wachowscy zrobili to wcześniej i nikt nie nazywał tego dziecinnymi chwytami.

Jeżeli przez "spójny" masz na myśli to, że akcja przebiega prosto od punktu A do punktu B, bez żadnych zakłóceń pozwalających na różne interpretacje treści, to się zgodzę, ale to tylko pokazuje, że ten film nie jest tak skomplikowany i wieloznaczny jak wiele osób by chciało.

Ale nie wyklucza to bynajmniej tego, aby nieścisłości pojawiały się w przejściach między tymi kolejnymi punktami. Przykłady takich niedoróbek fabuły podałem w czwartym akapicie recenzji, szkoda, że jej nie przeczytałeś ;) Mogę jeszcze dodać to, abyś zwrócił uwagę, jak w ostatnich kilkunastu minutach filmu w cudowny sposób znikają wszystkie problemy związane z wykonaniem zadania przez głównych bohaterów, którzy przedtem byli nimi niemal bombardowani. Ale cóż, nie można mnożyć problemów, bo widz by trzech godzin w kinie nie wysiedział. A i samo wprowadzenie incepcji wydaje mi się mało przekonujące (wystarczy powiedzieć "ojciec chciał, żebyś zbudował coś własnego" i już, wielkie imperium finansowe rozwalone?), no ale to już kwestia gustu.

A tak poza tym, skoro zgadzamy się co do sensu zakończenia, to jego cukierkowatość Cię naprawdę nie razi?

Oj, chłopaki, przy tak liniowej interpretacji gandalfa (z którą o dziwo umbrin, wielki fan filmu, się zgadza), to rzeczywiście historia jest niedorzeczna. Dziwaczne zlecenie od niesamowicie tajemniczego inwestora (tak tajemniczego, że nawet główny konkurent go nie zna), a potem rozwiązanie wszystkich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

Tyle tylko, że nie wiem, skąd pomysł, że to wszystko ma być takiej proste (cytując gandalfa: dowody proszę!).
Jest kilka przesłanek, żeby wierzyć, że film jest bardziej zakręcony, a to co bierzemy za jawę jest snem:
1. Nolan znany jest z zamiłowania do kręcenia przewrotnych historii, w których wszystko jest nie tak jak się wydaje (Śledząc, Prestiż, Memento). Dlaczego w filmie o śnie miałby odejść od tego, co lubi najbardziej?
2. Interpretację, że ktoś mógł pozostać we śnie i o tym nie wie, sugeruje się nam w filmie.
3. Taka interpretacja, cytując gandalfa, "wyjaśniałaby wiele", więc nie rozumiem, czemu ją na starcie odrzucać. No i wtedy zakończenie nie jest happy-endowe tylko gorzkie.

Nie razi mnie końcówka, bo kibicowałem Cobbowi.
Lubię u Nolana realizm nierealnych scenariuszy.

Chyba nierealizm nierealnych scenariuszy. Taki prosty happy end był raczej mało realny.

No właśnie o to mi chodzi. Znam Nolana, wiedziałem, że to jest film o zacieraniu granic między snem a jawą i przez cały czas gapiłem się w ekran z nadzieją, że za chwilę stanie się coś, co podważy linearność fabuły; dlatego właśnie nie odrzucałem forsowanej przez Ciebie interpretacji, a wprost przeciwnie - przyjąłem ją za pewnik na samym początku filmu, ale naprawdę nie potrafię w nim znaleźć żadnych ewidentnych dowodów, które by ją potwierdzały (argument: "bo to by wiele wyjaśniało" jest dla mnie wybitnie niewystarczający). I stąd moje rozczarowanie.

Zgadzam się z autorem. Według mnie film gdyby emanował bardziej poważną formułą (zwłaszcza dialogi oraz aktorzy) mógłby wybić się naprawdę wysoko. A tak mamy kolejną typową zmarnowaną amerykankę.

Dodaj komentarz